1 proc. najbogatszych posiada połowę światowego bogactwa. To wina bankowości centralnej
Rozwarstwienie majątkowe we współczesnym świecie jest większe niż w czasach faraonów. Winę za to w dużym stopniu ponosi system bankowości centralnej. Dzięki niemu najwięcej zyskują ci, którzy są ulokowani najbliżej kurka z pieniędzmi.
Jeszcze nigdy w historii ludzkości tak niewielu miało tak wiele – i tak wielu tak niewiele. Cykliczne raporty dotyczące skali rozwarstwienia majątkowego przestały szokować tylko dlatego, że są cykliczne i co rusz przynoszą te same ponure informacje. Według zeszłorocznego opracowania przygotowanego przez Credit Suisse (drugi największy po UBS szwajcarski bank) 1 proc. krezusów posiada 50,1 proc. światowego bogactwa. W dodatku ich stan posiadania rośnie w niepokojąco szybkim tempie. W 2008 r. ten wskaźnik wynosił „tylko” 42,5 proc. W 2008 r., czyli na początku największego kryzysu finansowego bieżącego wieku. To oczywiście nie przypadek, bo to właśnie kryzysy finansowe odpowiadają za transfer bogactwa z kieszeni podatników do kieszeni najbogatszych (niby też podatników, ale dobrze „zoptymalizowanych”). A u podłoża kryzysów finansowych leży kreacja pustego pieniądza umożliwiana przez system bankowości centralnej.
Efekt Cantillona, czyli kto zgarnia kasę
By zrozumieć, w jaki sposób powiększa się przepaść między bogatymi a biednymi, trzeba zrozumieć, na czym polega efekt Cantillona. To zjawisko związane z redystrybucją pieniądza, który trafia do obiegu właśnie w wyniku kreacji. Po raz pierwszy zostało ono opisane przez XVIII-wiecznego irlandzkiego ekonomistę Richarda Cantillona, który zaobserwował, że na emisji pieniędzy najwięcej zyskują ci, którzy są ich pierwszymi odbiorcami. Z kolei ci, do których wykreowane środki trafiają na samym końcu, często tracą, ponieważ otrzymują pieniądze o sile nabywczej zmniejszonej przez inflację.
Pierwsi odbiorcy wykreowanego pieniądza wydają go na inwestycje lub dobra konsumpcyjne. W efekcie ich wydatków ceny towarów i usług zaczynają rosnąć. Zarabiają na tym również producenci i sprzedawcy. Zanim jednak wprowadzone do obiegu pieniądze dotrą do osób na niższych szczeblach „finansowej drabiny”, stracą one na wartości. W praktyce wygląda to tak, że nawet jeśli dzięki dobrej koniunkturze szeregowi pracownicy otrzymują podwyżki, to na dłuższą metę niewiele na nich zyskują – ceny towarów i usług idą bowiem w górę, niwelując dodatkowe wpływy.
Efekt Cantillona przyjmuje szczególnie destrukcyjną formę w warunkach współczesnej bankowości centralnej. Stwarza ona możliwość wprowadzania pieniądza do obiegu za pośrednictwem kredytu. W efekcie instytucje finansowe są nie tylko pierwszymi odbiorcami środków, ale również ich kreatorami. Możliwość swobodnej produkcji pieniądza wynika z faktu, że banki mogą udzielać pożyczek praktycznie niezabezpieczonych dobrem trwałym (np. złotem) lub depozytami. Pozwala na to system rezerwy cząstkowej, w ramach którego zabezpieczenie w postaci depozytu wynosi raptem kilka procent wartości kredytu (w Polsce rezerwa obowiązkowa wynosi 3,5 proc.).
W warunkach wolnego rynku „radosna wytwórczość” pieniądza byłaby ograniczona konkurencją, ale dzięki „opiekuńczości” banków centralnych instytucje finansowe mogą pozwolić sobie na bardzo dużą swobodę działania. Spektakularnym tego przykładem był bailout o wartości 426 miliardów dolarów, jaki amerykański rząd zafundował w 2008 r. bankom poturbowanym przez kryzys finansowy.
Recepta na bańki? Decentralizacja
Połączenie zdolności kreacji pieniądza z pierwszeństwem dostępu do świeżo wygenerowanych środków daje sektorowi finansowemu gigantyczną przewagę nad resztą gospodarki. A jego przedstawicielom – gigantyczną przewagę majątkową nad resztą społeczeństwa. Dostęp do niemal nieograniczonych środków pozwala podmiotom z tego rynku na zakup większej ilości towarów i usług oraz inwestowanie z rozmachem w aktywa rozmaitych klas, np. nieruchomości. Rezultat jest oczywisty: wzrost cen, spadek siły nabywczej pieniądza, spowolnienie wzrostu zamożności a nawet zubożenie przeciętnych pracowników. A dodatkowo – kolejne bańki spekulacyjne, prowadzące do kolejnych kryzysów gospodarczych i dalszego transferu kapitału z portfeli biednych na konta najbogatszych, co pokazują przywołane wcześniej wskaźniki.
Warto zaznaczyć, że nie jest to konieczne, a jedynie praktyczne następstwo bankowości centralnej. Gdyby kreowany pieniądz trafiał najpierw do ludzi ubogich, również dochodziłoby do inflacji, ale w tym przypadku przyczyniałaby się ona do zmniejszenia różnic majątkowych. Wiele zależy więc od tego, jakim kanałem banki centralne wprowadzają pieniądz do gospodarki. Pytanie tylko, czy łatwiej jest przebudować współczesny system bankowości centralnej na taki, który przywróci równowagę ekonomiczną w świecie, czy raczej zastąpić go rozwiązaniami alternatywnymi: zdecentralizowanymi i demokratycznymi.
Foto: gentlebeatz/pixabay